niedziela, 1 czerwca 2014

Tęsknota za grungem: Days Of The New

Długo mnie nie było, ale dziś wracam z nowym postem, do napisania którego jak zwykle coś nagle mnie zainspirowało. Na jednej ze stron internetowych przeczytałam wzmiankę o reaktywacji zespołu Days of the New na letnią trasę koncertową. Nazwa zespołu coś mi mówiła, ale dopiero po chwili przypomniało mi się, że jakiś czas temu dość dużo ich słuchałam, kiedy to przypadkiem ich "odkryłam".  Zespołowi może daleko było do legendy, ale wydaje mi się on bardzo interesujący - szczególnie debiutancki krążek: bardzo przemyślany, jak na tak młodych ludzi.

Dla wielu grunge skończył się wraz ze śmiercią Kurta Cobaina, a młodzi ludzie chyba tęsknili za Nirvaną, bo w połowie lat 90. obok legend takich jak Soundgarden i Alice In Chains zaczęły powstawać młode grupy czerpiące z grungowej tradycji, ale proponujące już inne, nowe brzmienie: styl ten umownie nazwano "post-grunge". Zespoły zaliczane do tego nurtu to np. Puddle of Mudd, Creed, Nickelback, Bush, 3 Doors Down, Silverchair, Staind czy właśnie Days of The New.

Zespół powstał z inicjatywy Travisa Meeksa, który był/jest wokalistą i gitarzystą oraz jedynym stałym członkiem zespołu. Od najmłodszych lat miał w domu rodzinnym styczność zarówno z muzyką jak i narkotykami. Czas spędzał grając na gitarze i jako 17-latek postanowił założyć zespół. Grupa dorobiła się trzech płyt kolejno w latach 1997, 1999 i 2001. Jako że wszystkie nazywały się Days of The New i odróżniały je od siebie tylko kolory okładek, płyty nazwano umownie "żółtą", "zieloną" i "czerwoną": Yellow, Green i Red. 

Największym sukcesem okazał się debiut, z którego pochodzą trzy naprawdę świetne single, których nie mogę się pozbyć z głowy: Touch, Peel And Stand, Shelf In The Room i The Down Town. Płyta osiągnęła status platynowej w Stanach Zjednoczonych. Zespół pojechał wtedy w trasę z Metalliką i Jerry'm CantrellemTouch, Peel And Stand przez 16 tygodni utrzymywał się na liście Billboard jako jeden z najlepszych rockowych kawałków. Nic w tym dziwnego, ponieważ jest to utwór bardzo chwytliwy i moim zdaniem naprawdę dobry. Cała płyta jest dość ponura, surowa (pojawiały się porównania do twórczości Alice In Chains), klimatyczna i bardzo interesujące jest to, że nagrana jest właściwie całkowicie na gitarach akustycznych/elektroakustycznych, co wcale nie odbiera utworom mocy.


Green poradziła sobie trochę gorzej - była "tylko" złota, natomiast trzecia płyta zespołu sprzedała się bardzo słabo. 

A co takiego zwróciło moją uwagę na chłopaków? Po pierwsze wydało mi się ciekawe, że nie używają gitar elektrycznych i chciałam sprawdzić, jak taki akustyczny rock się prezentuje. Całkiem mi się to spodobało, zespół wypadał bardzo naturalnie i żywiołowo. Jak powiedział Travis Meeks: "Gitary akustyczne są bardziej melodyjne. Każda gitara akustyczna ma własną duszę - granie na niej wydaje się dużo bardziej naturalne, niż granie na elektryku." Inne źródła mówią, że chłopaków po prostu nie było stać na gitary elektryczne... Dopiero na trzeciej płycie zdecydowano się na elektryki i przestery.

Po drugie - wokal. Moim zdaniem bardzo charakterystyczny i - trzeba przyznać - całkiem niezły. Talentu i charyzmy Meeksowi na pewno nie brakuje.


Ostatnio zespół postanowił reaktywować się i zagrać trasę koncertową w kilkunastu amerykańskich klubach od końca czerwca do października. Pracuje też nad nową EP-ką. Taka wiadomość na pewno ucieszy wielu fanów. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz